Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/396

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   388   —

zbiegłyby się do mnie całem stadkiem z wyciągniętemi szyjkami. Spróbuj pan.
— I pani Krystyna jest w parku?
— Jest, jest, drogi panie, musi być. Ta to nie sarenka, kobieta w wielkim guście. Żeby trochę posagu — kobieta idealna.
Kazimierz zamilkł. Wiedział, że Assernhof należy do przyjaciół Krystyny, więc i ocena jej majątku musiała być wiarogodna. Nie śmiał jednak pytać o szczegóły, bądź co bądź blizko go obchodzące.
— Jednem słowem żona dla porządnego i bogatego człowieka — dodał jeszcze pan Gotard.
Wydało się nawet Kazimierzowi, że mówi życzliwie, lecz nie bez celu.
Niebawem spotkał w parku Krystynę z Hylzenem, prawie na tem miejscu wczorajszem, cudownem. Ubodło go, że ktoś na tem miejscu z nią, jego własną... ale opanował to dziecinne wrażenie i przyśpieszył kroku. Ona też postąpiła ku niemu. Spojrzeli sobie w oczy — te same, jednak pewna powściągliwość w jej słowach i naturalny powrót do nazywania go »panem« dowiodły Kazimierzowi, że Krystyna nie ogłosiła jeszcze wczorajszego wypadku, przynajmniej nie Hylzenowi. Hylzen też był tragicznie chmurny. Rozmowa we troje tak dalece nie kleiła się, że trzeba było powrócić do domu, gdzie znowu zapa-