Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/342

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   334   —

rzaną, gdyż na przekorę słowom twarz i ruchy świadczyły o radosnem podnieceniu.
— Czegóż się tak cieszysz, jeżeli wolno wiedzieć?
— Cóż wuj chce? Nie zabiję się; nie jedna panna Aldona jest na świecie.
Budzisz pohamował gniew retrospektywny, ale pozostała mu niezadowolona szorstkość w głosie:
— Pojedziesz przynajmniej do Wiszun na zaręczyny? — — — cóż? raczysz, czy nie raczysz?
— Nie widziałem dotąd zaproszenia.
— Masz tu jedno, drugie — rzekł Budzisz, podając dwie koperty. — Oj, Kaziu! wielki los z rąk wypuściłeś!
Rokszycki nie był dzisiaj do siebie podobny; odpowiadał z błogim uśmiechem aprobacyjnym, który wuja działacza niecierpliwił. Więc pan Apolinary zagadnął o co innego:
— Jakże znalazłeś tu kwestyę polsko-litewską?
Kazimierz zmarszczył czoło i dopiero po chwili odpowiedział:
— Stoi zapewne na miejscu, jak zwykle. Spierają się o słowa, te same argumenty przeżuwają od kilku lat — i nic. Czasem się pokłócą, w jakim języku ma być kazanie, czasem o Mickiewicza. Kłócą się tylko ci, którym