Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/340

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   332   —

swojemu, jakby o najosobliwszem zdarzeniu myśliwskiem.
— A to było tak, panieńku ty mój: przyjechali my kaczki strzelać na poniksztyńskie łąki, ale na ranny ciąg nie pośpieli. Tak ja do księżego dworku, gdzie brat mój Piotr dla zbawienia duszy u księdza służy, a jeszcze na inny manier grosze zbiera, bo jest wszelaką chorobę znający i ludzi leczy i bydło, — psa to już nie umie. A tak i niewinność ochrania i worek nabija.
— Dobrze, ale widzieliście panią Krystynę?
— Poczekaj panicz, pośpiejesz usłyszeć. Stoję ja tedy przed dworkiem z bratem, o świętych rzeczach rozmawiając, aż słyszę, okienko ciurr... odkryło się, skrzypnąwszy. Patrzę w oknie młoda grabini sama, bieleńka, choć ty ją łyżką jedz! Rączkę do mnie sunie malusieńką, pachnie, jak kwiatuszek...
Kazimierz słuchał, niby melodyi, z nieznanych płynącej instrumentów.
— »Dzień dobry, Jurko!« — Do nóg się kłaniam. — A już ona rozporządziła, żeby wódki i co tylko zechcesz. A mnie pyta: »Nie widział ty, Jurko, po świecie ochotnikiem błądzący, pana Raukszyckiego, co to my z im na lisy w Rarogach polowali?
— Wspomniała o mnie? doprawdy?
— Tak i mówiła, dalibóg! A oczki tak i biegały po drzewach, jak wiewiórki. To ja