Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   309   —

wiązaną rękę, jakby chcąc się wydać bardziej zajmującym, i rzekł dość gorzko:
— Gada się tak, byle zagłuszyć »handrę«. Albo już pić?... Człowiek żyje, jak pies.
— Cóż to znowu?... Wstąp-że na chwilę do domu... Albo poczekaj — tutaj jeszcze Karolina nie skończyła swej tualety — wyjdę do ogrodu.
— To nadobna Karolina także tutaj, a nie na księżej oborze? — nie mógł pohamować Miś niesfornego języka.
Na szczęście Krystyna nie dosłyszała, albo nie zrozumiała. Wyszła przed dom, różowa w białej sukni, pachnąca, jak woda z leśnej krynicy. Misiowi oczy zabłysły od radości widoku.
— Oj, Krysiu! — westchnął, całując ją powtórnie w rękę — szukasz, szukasz po świecie, a najbliższych sobie...
Łamał się z trudnością wysłowienia, aż dokończył po rosyjsku:
— Preniebregajesz.
— Co to znaczy? nie rozumiem...
Obeszli węgieł domu i usiedli na ławce pod starą gruszą.
— Powiedz, Misiu, co słychać w okolicy; tylko nie bajki, nie dowcipy, ale co się stało?
— Nic się nie stało. My polujemy, mama się nudzi, że gości niema, bo i Staś Kmita nie przyjechał. — — Chmara do Pitra znowu. —