Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/304

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   296   —

— Mogły być myśli wzajemne?
— Ach, myśli!... myśli doprowadziły do tego, że — niepodobieństwo.
Pogrążyli się znowu wszyscy troje w swych mechanicznych zajęciach, snując jednak dalej wątek rozpoczętej rozmowy. Powrócił do niej ksiądz Wyrwicz:
— To, co panna Karolina wymieniła ze zdań o panu Rokszyckim, jest rzeczywiście dość błahe... Ale mówiłaś wczoraj, Krysiu, że macie sobie nawzajem pomódz praktycznie. Co to znaczy?
— Tak. Ja miałam wyszukać tu dla niego jakieś dobre pola lnu, a on mi miał przysłać taksatora leśnego do Auszry.
— To już wkracza w zakres bliższego porozumienia i wymaga zaufania.
— Ja go znam, księże profesorze. To jest człowiek jasny, godny zaufania.
Wypowiedziała to zdanie z odważnym, przekonywającym zapałem. Ksiądz skłonił głowę bez odpowiedzi. Nie było już mowy o Rokszyckim aż do obiadu, który Piotr zastawił punktualnie o pierwszej po południu, na trzy osoby, w pokoju Krystyny, czyli dawnej bibliotece, według ustalonego już zwyczaju.
Płynęły dni ciche, jednostajne zewnętrznie, odróżniając się głównie tylko zmianami pogody, która to pociągała towarzystwo do prze-