Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   295   —

żna i pan Chmara mówią o nim, że nie majętny, że musi szukać posagu...
— No — widzi ksiądz profesor! Jakie to... niemądre! Nikt o tem nic nie wie, bo ci państwo raz go tylko w życiu widzieli. A potem — co to ma do rzeczy? Mówiłam tylko, że to człowiek taki, jakich nam na Litwie potrzeba, gdyby tu osiadł.
— A czy ma zamiar tu osiąść? — zapytał ksiądz Antoni.
— Ja nie wiem... Ma różne zamiary związane z Litwą — musi tu przyjeżdżać.
— Więc jednak rozmawialiście z sobą i o zamiarach na przyszłość?
— O, tak — dużo nawet, tylko nie o tem o czem wszyscy zaraz myślą. Pobrać się nie możemy, bo to nawet niepodobieństwo.
— Jakie niepodobieństwo?
— A no... on przecie niemajętny, a ja nie mam podobno nic...
— Więc tak postawiliście między sobą tę kwestyę?
— Wcale mowy o tem nie było, doprawdy.
Ksiądz Antoni z dobrym, ojcowskim uśmiechem położył dłoń na ręce Krystyny:
— Widzisz, moje dziecko, to trzebaby najpierw wiedzieć bardzo dokładnie.
— Mowy nie było — powtórzyła Krystyna szczerze, jednak ciszej, niż uprzednio.