Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/293

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   285   —

średnio na zielony zalew, odgarnięty ledwie od okien. Poszedł brzegiem parku ku alei, gdzie było znacznie jaśniej, gdyż przez pnie wysokich lip, stojących na krańcu dawnych sadzeń, dochodziło różowe światło od słońca zachodzącego za jeziorem. Był to »belweder« parku, wzniesiony znacznie nad poziom okolicy, miejsce ucieczki oczu z gąszczów ogarniających do wesołego widnokręgu pól uprawnych, łąk i wód. Z wielkim trudem wygracował ksiądz Antoni z pomocą Piotra tę aleję, jeden bok ramy, obejmującej park wspaniałym dwurzędem lip po granicach. O zachodzie było tu pięknie nawet w zimie, a w zielonej porze roku tem piękniej. Ksiądz Antoni czuł się bogaczem w tej kolumnadzie lipowej, gdzie ciemne słupy drzew stały naprzemian z przejrzystymi pasami słonecznego pyłu, na których tle jasna kraina dziergała swe jaskrawe wzory.
Wieczór był pogodny, zachód czerwony, wróżący wiatr na jutro. Ksiądz Antoni przechodził wolno przez pasy cieniu i krwawego światła, zrzadka spoglądając w brewiarz, modląc się usty i oczyma do majestatu Bożego w przyrodzie.
Magnificat anima mea Dominum — szeptał ksiądz słowa hymnu z »Offdum de Beata«.