Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   286   —

Zatrzymał się nagle, gdyż od północnego załamania alei ujrzał posuwające się dwie ciche postacie. Mieniły się szaro i różowo, drżąc przez zmienne światła alei. — — — Mignęły księdzu Antoniemu przez pamięć opowieści parafialne o zagrobowych gościach w parku. Choć ich dotąd nie spotkał, może jednak dzisiaj sprawdzi?... Jakieś fata morgana zachodu?...
Uczynił daszek z dłoni nad zmęczonemi oczyma i czekał nieruchomy. Postacie kobiece, nie tutejsze... jedna stąpa lekko i prosto, druga podąża trudniej, obie zakwefione. Nic w nich widmowego. Oto jedna wzniosła rękę i woła:
— Księże Antoni! księże profesorze! Ten głos! Pasowały się w księdzu szybkie przypuszczenia i wizye coraz różowsze, aż obie kobiety były już przed nim, chwyciły go za ręce.
— Krysia! panna Karolina! — — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Nigdy pozdrowienie w Chrystusie nie było czyściej miłosne, pomimo swej świeckiej radości.
Poczęły się krzyżować bezładnie tłómaczenia wstępne i podziwy.
— Przyjeżdżamy do księdza profesora na dłuższą gościnę.
— Dobrze... Gdzieżeście to zajechały?