Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/291

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   283   —

czynił sobie wyrzuty, że opływa w sybarytyczne rozkosze. Kilkaset rubli dochodu z kapitału, pomnożone jeszcze przez honorarya autorskie, wystarczały mu w zupełności na jego skromne potrzeby, nawret jałmużny. Spokój mieszkania, przepych parku, lekkie obowiązki kapłana bez parafii — pozostawiały mu czas i swobodę do pracy pisarskiej; siły i zdrowie dopisywały jeszcze w początku szóstego dziesięciolecia wędrówki ziemskiej.
Jedyną zgryzotą był mu brak doraźnych wyników jego pracy dla bliźnich. Niegdyś wychowywał młode dusze ze szczerym zapałem; wydawało mu się, że coś tworzył dla dobrej przyszłości, ale i w tem miał obok pociech rozczarowania. Rozwinięciu szerszej działalności wychowawczej według jego pragnień stanęły w poprzek liczne zapory rządowe, ideowe — wreszcie jego własne zniechęcenie. Rzucił się obecnie do nauczania słowem pisanem, do dzieła, które miało być czynem, przebudzeniem ludzkości, choćby tylko młodego pokolenia... Ale czy takie dzieło przebić się może przez natłok i zamęt drukowanego słowa? Czy ten zamiar gorący, a sposób wykonania tak przyjemny — nie są tylko utajoną pokusą Szatana, przynętą ku pysze kaznodziejskiej? Czy nie są lenistwem, zamiast podboju w służbie Bożej? Pisał jednak z ca-