Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   240   —

dzwonić do jakiegoś mieszkania na chybi trafi, tam mu dopiero wskazano inne, w przeciwległym dworku, które zajmował Miłaknis.
W pokoju pustyni, śród nagich, bielonych ścian, stał tylko prosty stół i dwa krzesła. Z drugiego pokoju przez drzwi uchylone widać było łóżko, pływające w podobnej pierwotności urządzenia. Pan Miłaknis mieszkał tu, widać, jak ptak na gałęzi. Ukazał się niebawem, dość rosły, w czarnym, długim surducie, w koszuli bez kołnierza i krawata, ze zwichrzoną płową czupryną. Patrzył z godnością i zarazem nieufnie na dobrze ubranego, pogodnie uśmiechniętego Kazimierza i po niemem przywitaniu oparł się oburącz o stół, czekając na odezwanie się gościa.
— Czy pan ma kwadrans czasu na rozmowę o ruchu litewskim? — zapytał Rokszycki bez wszelkich wstępów.
— Proszę — odpowiedział Miłaknis, wskazując jedno krzesło i siadając na drugiem.
Ci dwaj ludzie mniej więcej równego wieku, mierzący się wzrokiem przez szerokość stołu, w pustym pokoju, wyglądali, jak skrystalizowane w próżni okazy dwóch kultur i dwóch szczepów. Znowu rozpoczął Rokszycki:
— Mam zamiar częstego bywania na Litwie, zwłaszcza w okolicach największej uprawy lnu, a zarazem najgęstszej osiadłości ludu