Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   212   —

kam — rzekła księżna łaskawie — może choć przez ciebię trafię do rozsądku tej waryatki. Mamy z nią ciągły kłopot, a ona jeszcze zła się zrobiła, jak jędza.
— Proszę księżnej pani, trzeba wyrozumieć... Ona jest w tak trudnej sytuacyi...
— Co mi tam mówisz o sytuacyi! Trzeba tylko mieć coś tu... w głowie. Siadajże, panno Karolino...
Staruszka usiadła na krześle ceremonialnie.
— Trzeba za nią myśleć, skoro ona nie umie — ciągnęła księżna. — Opiekę ma tu przecie idealną, pieszczą ją, admirują... Jednej rzeczy jej brak, i to wpływa na jej dziwaczny humor: kobieta młoda i ładna, jak ona, nie może żyć bez męża. Cela porte au cerveau.
— Ach, księżno!... panie musicie to wiedzieć.
— Nie spuszczaj oczu, panno Karolino. Trzeba tu radzić, bo się nam Krysia zupełnie rozhisteryzuje, albo palnie jakieś ogromne głupstwo.
— Czyż można przypuścić, księżno pani!
— Ale nie, nie. Mówię, że gotowa się zaręczyć z pierwszym lepszym.
— Proszę księżnej, ona tak nadzwyczaj wybredna i tak sumienna w wyborze...
— Masz tobie: sumienna! Sensu niema, moja kochana! Naprzykład teraz zajął ją taki