Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   195   —

aby nie usnąć, snuł dalej myśl nieustanną o Niej. Powoli jednak, czujnie, jak żóraw, ale zasnął.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Na lekkie zastukanie do drzwi odpowiedział odrazu trzeźwym, donośnym głosem: »Proszę«. Ale drzwi uchyliły się zaledwie, a w szparze ukazała się nieznajoma, wystraszona głowa starej kobiety.
— Przepraszam najmocniej... czy pan Rokszycki?
— Tak jest.
— Ach, przepraszam! Ja przychodzę właściwie z takiem zleceniem, że boję się, aby pan mnie nie miał za osobę podejrzaną...
Wyglądała, jak waryatka. Może się tu ta kie włóczą po domach? — pomyślał Kazimierz. Ale odezwał się uprzejmie:
— Czego sobie kochana pani życzy?
— Przychodzę od pani Krystyny. Tyle prosiła, że musiałam...
— Więc co? gdzie jest? Niechże pani mówi! Wystraszona znowu przez gorączkę Kazimierza staruszka wznosiła na niego błagalne oczy:
— Ale pan nie będzie miał złego wyobrażenia?.. I zamiary względem Krystyny?..
— Proszę pani. Wyjeżdżam za chwilę do Wilna i mam... odebrać polecenia od pani