Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   194   —

nym dachem, zepsuł, skrócił Kazimierz przez swój nagły wyjazd.
— Jaki ja dureń! — bił się w czoło Kazimierz, pozostawszy sam w pokoju po wyjściu Apolinarego. — O pół słowa mniej powiedziałbym Chmarze i wyjechałbym wieczorem, po przechadzce z nią w parku, po całym dniu jeszcze, w którym mogłyby powstać projekty na przyszłość. A teraz ona gotowa przyjść o świcie do parku, w godzinę po moim wyjeździe! To niepodobieństwo. — — —
Więc postanowił tak:
— Ona przyjdzie, to nie ulega wątpliwości. Gdy ona chce, to działa; gdy co obieca, dotrzyma. W teoryach, które głosi, w postaci jej, w oczach — jest tego wszystkiego gwarancya. Ale może ostatnie jej słowo było rozkazem odroczenia mego wyjazdu? Może niedomówione zdanie miało tak brzmieć: »Przyjdę o świcie do parku, więc pan musi tam być — i basta«.
— — — W takim razie przepłacam woźnicę, pozostaję w Rarogach do 5-ej, a że się spóźnię na pociąg, to już fraszka. Siedzieć będę na stacyi do wieczora.
Taki plan go uspokoił. Tymczasem, aby być w pogotowiu na wszystkie możliwe znaczenia słowa »przyjdę«, złożył swe rzeczy, zamknął kufer, kapelusz nawet położył blizko pod ręką i, zasiadłszy się w fotelu sztywno,