Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   191   —

Ja od spraw twoich wszelkich umywam odtąd ręce.
Rokszycki wcale nie prosił, aby Budzisz cofnął to ostatnie groźne postanowienie.
Budzisz nie wychodził jednak; siedział osowiały, bez wszelkiej okazałości, rozmyślający. Wstał po chwili ociężale i rzekł z udaną obojętnością:
— Do widzenia zatem... Zapewne już się nie zobaczymy na Litwie?
— Ja w każdym razie jeszcze kilka dni zatrzymam się w Wilnie.
— Taak? no to może...
Kazimierz widział wyraźny, serdeczny żal w oczach Apolinarego. Rzekł weselej:
— Doczekam się wuja w Wilnie. Tam będzie więcej czasu na rozmowę.
— A no dobrze. To się może dogadamy?
— Z pewnością się dogadamy. I tu nie wiem, o co poróżniliśmy się? Burza jest w powietrzu.
— W tobie, Kaziu, jest burza. Pilnuj, żeby nie strzelić piorunem, gdzie nie potrzeba.
— Niech się wuj nie obawia.
— Więc się wkrótce spotkamy. Ja tymczasem zajrzę jeszcze jutro do tych kochanych Wiszun, gdzie to i cisza, i dostatek, i serca zacne...
— I szpekkuchy, i familijna starka... — nie wytrzymał Kazimierz.