Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   189   —

że mi Bóg zesłał okazyę przysłużenia się i tobie, i ojcu twojemu, i moim krewniakom litewskim... Szczęście pewne, samo idące do rąk, a tu nie — pan Kazimierz...
Rokszycki przerwał:
— Wiem, najlepszy z wuja człowiek, ale...
— Ale głupi może? co? Tobyś się ładnie złapał, gdybyś tak sądził! Wiem dobrze: zawróciła ci w głowie pani Krystyna.
— Najprzód niech wuj nie wmawia we mnie, że źle o nim sądzę, bo wie, że go bardzo cenię. Powtóre — pani Krystyna nikomu głowy nie zawraca.
— Zawraca, kochanku, i to każdemu. Ja sam doznałem tego na sobie przy powrocie z polowania.
— I nie zawróciła jednak? — rzekł Kazimierz z lekkim odcieniem pogardliwym.
— Bom ćwik, Kaziu. Znam lepiej świat i kobiety, niż ty, z przeproszeniem. To jest, oczywiście, ładne, może i dobre. Ale nie na żonę. Najprzód szusowata.
— Doprawdy?
— Wszyscy to mówią, i ja sam zauważyłem. Nie tak gada, rusza się, nosi się, jak kobieta w jej pozycyi powinna.
— Co wuj nazywa »jej pozycyą?«
— No, wdowa, zrujnowana, na łasce Chmary. Mogłaby być trochę pokorniejsza.