Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   188   —

Kazimierz stanął i wcale zajadle spojrzał na pana Apolinarego:
— Nie upoważniłem wuja do tego.
— Co to? cóż to za mina? Furyat jakiś z ciebie się zrobił w tych Rarogach?!
Nastała chwila przykrego milczenia. Odezwał się pierwszy Kazimierz:
— Jeżeli wolno mi prosić o łaskę, proszę mnie nie swatać wogóle, a i dzisiaj mi o tem nie mówić, bo już doprawdy głowa pęka.
— Patrzcie! mnie, staremu, nie pęka, a jemu pęka! — — Co innego jest pod tem wszystkiem, dobrodzieju mój.
Kazimierzowi ani się śniło zapytać, co takiego. Chodził ciągle, myśląc o jednem: pokłócić się z wujem, czy nie? Lepiej — nie.
Pan Apolinary zaczął od teoryi:
— Przekleństwem dla młodych są te rozwydrzone mężatki, wdówki i rozwódki, co to niby swoboda, panie tego, a zabierają mężczyzn dla siebie i mieszają im pojęcia o uczciwym związku małżeńskim.
— Ależ, wuju kochany! Żeśmy się spotkali na Litwie, to mnie wuj jeszcze nie wziął w kuratelę. Mam lat dwadzieścia ośm.
— Prawda, że to już... Ale myślałem, że, jako krewny, znający cię od kolebki, Kaziu, jako odwieczny przyjaciel twego ojca, mógłbym mieć jakiś posłuch u ciebie. No, i w tej nowej wędrówce dla dobra ogółu myślałem,