Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   187   —

Kazimierzowi stało się, jakby mu drugi raz głowę oblano wodą. Zaczął chodzić nerwowo po pokoju.
— Któżby pannę Aldonę porównywał do tych biednych Chmarzanek! — rzekł dla proporcyi.
— Wiesz co, Kaziu? Niema sensu, abyś leciał teraz w nocy do Wilna, kiedy mieliśmy wracać razem do Wiszun.
— Nie, wuju. To już postanowione. Nawet przed panem Hieronimem się wymówiłem.
— A on cóż?
— Zrozumiał, że tak być musi.
— Et, ślamazara trochę ten mój krewniak!
— Owszem, skryty, ale porządny człowiek. Bardzo mi się podoba.
— Przecież nie bardziej, niż Aldona, dobrodzieju mój?
— Może i bardziej.
— Mówmy poważnie, Kaziu. Nigdzie na Litwie nie spotkałeś ładniejszej, posażniejszej, bardziej stworzonej na małżonkę porządnego obywatela...
— Co mnie to obchodzi, wuju? — rzekł Kazimierz, wzruszając nerwowo ramionami.
— Jakto co? Przecie nie pierwszy raz o tem mówimy. Przecie nie bez tego, żebym i ja coś nie napomknął to ojcu, to matce. Bardzo ci wszyscy radzi.