Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   186   —

i do rzeczy wcale gadałeś, możesz się nawet wyrobić na polityka. Nic dziwnego: syn takiego ojca!
Usiadł pan Apolinary i nagle ożywił się jowialnie, wspominając:
— Jak to było? On na górę, ty jego z góry, on na dół, a ty go znowu ciągniesz na górę. Komedya, dobrodzieju mój!
— Rzeczywiście, komedya, ale z jego strony. Co tam porównania, namaszczenie jakieś! Obcy człowiek, spekulant polityczny!..
— A nie, to znowu za ostro. On mi na osobności trochę inaczej śpiewał, gdy go przyparłem.
— Wie wuj, że jużby na dzisiaj dosyć było tej polityki.
— Masz racyę. Gadam od piątej, nie licząc poranka — aż mi w gardle zaschło. — — Ale à propos — tutaj wina dają bardzo pod miarą, i nie tęgie jeszcze. — — Wogóle wystawa na oko, ale sznureczki od worka zaciśnięte. Co za porównanie do Wiszun! Tam to kraj i ludzie i dom staropolski!.. choć ta moja kuzynka jeździ na autonomii Litwy, jak na kulawej kobyle.
— Bo to i kutwa jeszcze, zbieracz rubli ten wielki Chmara! — dodał Kazimierz. — I nie wiem, dla kogo? dla tych córek?..
— Nie to, co nasza Aldonka! — wtrącił Apolinary z mocno znaczącym uśmiechem.