Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   185   —

— A tożby jeszcze! Dobrze jemu powiedziałeś, kochany. Ja mało mówię.
— Prawdziwie mi żal, że dopiero teraz zaczynamy rozmawiać, gdy się rozstajemy, i że droga mi wypadła inaczej...
— A już, milejby było wracać samotrzeć do Wiszun, ale musi sam wiesz...
Tego olbrzyma, delikatnego widać i nieśmiałego, jak panna, najserdeczniej uściskał Kazimierz.
Wpadł do swego pokoju, zrzucił ubranie, chwycił w ręce wody i zmoczył obficie głowę. Ubrał się potem do podróży, gdyż nie zamierzał kłaść się spać.
Dobrze czy źle uczynił, postępując tak szybko, z głębi serca, ale bez rozwagi, zrażając sobie wszystkich: księżnę, Chmarę, ten cały dom, gdzie Ona mieszka?..
— Wolę tak — rzekł po krótkim namyśle — wyzwałem wrogów, ale możem właśnie pozyskał tem gorętszych przyjaciół... Ten Hieronim jaki miły dziad!..
Nie upłynęło dziesięć minut, odwiedził go pan Apolinary.
— No, Kaziu, nie wiedziałem, żeś taki obcesowy.
— A co? uniosłem się, myśli wuj?
— Zdrowo mu. Może trochę w tonie zanadto... Młodość, dobrodzieju mój! Żebym miał twoje lata, tak samobym wypalił. Ale