Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   160   —

księżnej, rozprzęgło się towarzystwo, a przynajmniej Krystyna zeszła do ogrodu i zawołała za sobą Kazimierza.
— Uważał pan, że przeszkadzają nam rozmawiać z sobą swobodnie?
— Uważałem. Zwłaszcza księżna nie mogła na chwilę bez pani pozostać, ani wczoraj wieczorem, ani dzisiaj rano. Czy to zawsze tak?
— Szczególniej, kiedy ja idę, jak oni mówią, »w niepożądanym kierunku«. Pan jest dzisiaj niepożądanym kierunkiem.
— Ależ to wybornie! ja wcale nie chcę być »ich kierunkiem!«
— Spodziewam się!
— Bo mówimy o barwie politycznej pana Chmary, księżnej, Fedkowicza, Hylzena — nieprawdaż?
— Tak, tak. Tylko co do Hylzena, pan się pomylił, bo go nie dość zna. To porządny Polak, trochę tylko przekorny. Tak się boi omylić, tak się zatapia w okolicznościach łagodzących, że aż czasem w zdaniu nawias wysunie naprzód, zamiast treści głównej. I tak się często, niechcący, przedstawi w złem świetle. Już i panu naprzykład dał o sobie fałszywe pojęcie.
— Doskonale go pani rysuje — i broni.
— Bo trzeba i w polityce odróżnić ludzi