Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   129   —

stała przy Kazimierzu ta sama, niezawodnie piękna i harmonijna.
— Skoro pana zajęła Litwa, mogłabym wiele o naszych stosunkach powiedzieć.
— Byłbym bardzo wdzięczny.
— Więc powiem panu; rzecz jest taka...
Zamilkła jednak po tym kategorycznym wstępie; twarz jej mieniła się uśmiechem i namysłem, a lekko drżące nad nią liście głaskały ją po twarzy cieniami.
— Rzecz jest... jaka? — nalegał Kazimierz przychylnie.
Jeszcze milczała. A tymczasem zagadał las.
Jakiś daleki, ledwie dosłyszalny zgiełk pokłócił się z harmonią szmerów. Niepokój rodził się w głębi puszczy, niby zlot krzykliwego ptactwa gdzieś nad jeziorem wewnętrznem, niby zbiegowisko ludzkie, oddalone o całe mile. Zgiełk przychodził z powiewem wiatru, zamierał, powracał wyraźniejszy: zbliżał się.
— Ruszyły psy! — zawołał stłumionym głosem Kazimierz, chwytając za strzelbę.
— Tak, tak, ruszyły! Ja to znam — potwierdziła Krystyna.
W oczy jej wstąpiła nagła, promienna radość. Kazimierz rozejrzał się szybko w topografii swego stanowiska, o której na chwilę był zapomniał, obliczył możność strzału, tu