Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   130   —

na wizówce, tam przez gąszcz rozrzedzony. Oboje skamienieli w oczekiwaniu.
Gon, wyraźnie z oka, zbliżał się. W przypływającym chórze rozróżnić było już można rozkwilone dyszkanty młodych suczek, kontralty starszych, gniewny baryton Zagraja i urywany, grobowy bas Organa, dającego głos tylko na pewnika.
— Może ja się schowam za drzewo?
— To pani nie zobaczy.
— Stanę przed drzewem?
— Jak pani chce.
— Za panem stanę.
Umieściła się rzeczywiście tak, że Kazimierz czuł w krzyżu pacierzowym magnetyczny niepokój, bijący od jej postaci, a około uszu jakby powiew jej oddechu. Sam zaczął się kręcić i zapominać o lisie. Ale nakazał sobie przytomność umysłu i baczność strzelecką, umocnił obie nogi we mchu i wmawiał w siebie, że jej tam za nim niema.
A granie psów było już pieśnią ciągłą, ułożoną w akord na zasadzie dzikiej jakiejś, ale melodyjnie przejmującej harmonii, jak szum wichru, lub oddech wzburzonego morza. Były w tej pieśni takty i oktawy, były sola i zbiorowe crescenda, a wszystko razem waryanty zasadniczego frazesu: gończej zaciekłości za pożądanym łupem. Niezwykłe z psich gardzieli dobywały się głosy: zanosiły się ser-