Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   128   —

skiej, która do mnie należy. Jest pan moim gościem.
— Dziwy tu spotykam po dziwach — zaczął Kazimierz. — Wczoraj taka muzyka, a z nią zjawienie się pani; dzisiaj taki las — i znowu pani...
Zauważył jednak zaraz, że pani Krystyna słuchała zdawkowego entuzyazmu ze zdawkową też uprzejmością; przerwała mu nawet:
— Panowie tu przyjechali dla ważnej narady?
— Mój wuj, Apolinary Budzisz. Ja się zajmuję studyowaniem lnu.
— Ach, tak? Myślałam, że, przeciwnie, pan ma większe zamiary społeczne.
— Nie wypieram się ich wcale. Owszem, od czasu, jak tu jestem, ciągle mi ich przybywa.
— Pan to mówi... naprawdę?
Oczy utkwiła w niego tak badawcze, że Kazimierz wyprostował kark, odpowiadając:
— Nie pozwoliłbym sobie w tej materyi na żarty.
— Tak mi się też zdawało, gdyśmy wczoraj rozmawiali — przez muzykę. Ale to nie wystarcza.
— Mnie tem bardziej.
Oczy jej nabrały dobrego blasku, i odżyła w nich jakby ufniejsza znajomość. Wczorajsza muza, niezależnie od ubioru i oświetleń,