Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   127   —

Kazimierz odepchnął się łopatkam i od pnia, o który opierał się niedbale. Wszystkiego się spodziewał w tem czarownem ustroniu, tylko nie jej.
Zbliżała się uśmiechnięta prosto ku niemu. Drobna, sucha jej noga stąpała lekko i elastycznie po mchu, jak czarna łapka ładnego ptaka, idącego na piechotę.
Osadziła się tuż przed Kazimierzem i wyciągnęła do niego małą, nadspodziewanie silną dłoń.
— Rokszycki — przedstawił się z głębokim ukłonem.
Ja tu pozostanę z panem — rzekła Krystyna, dając znak przewodnikowi, aby się oddalił.
Przewodnik, jeden z »ochotników«, natychmiast gdzieś przepadł.
— Pani na polowanie? — zagadnął Kazimierz z niezwykłą nieśmiałością, jakby nie dowierzając oczom.
— Przyszłam choć zobaczyć — — Tak lubię mój las!
Mówiła szczerym, ujm ującym głosem.
Kazimierz nie znalazł narazie dalszego ciągu rozmowy. Oparł strzelbę o pień i skrzyżował ręce na piersiach.
— To naprawdę mój las; już nie jesteście panowie w Rarogach, ale w puszczy Auszrań-