Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   122   —

mali się na nich cicho Zasławscy, towarzyszący mniej więcej nieodstępnie Rokszyckiemu.
— Spłoszą nam lisa stare gaduły; zaraz psy puszczamy — mówił szeptem Miś.
— Czy jeden tu jest? — łagodził Kazimierz. — Bawimy się. Sama przechadzka coś warta.
Wskazywał na przetrzebiony od brzegu, ale coraz wspanialszy las. Zdarzały się już jodły olbrzymie i kłody omszałego powału.
— A nie chciałbyś zabić lisa? — zapytał Miś.
— I owszem. Nawet nie zabiłem nigdy lisa przed psami. Z psami polowałem tylko na dziki.
— Trzeba było pocałować przed wyjazdem jakieś damskie kolano na szczęście — dodał Beno.
— Nie przyszło mi to na myśl. A i w piekarni nie byłem.
— Po co w piekarni? w pałacu.
— Jeszcze trudniej.
— Oj je! i mamaby pozwoliła.
Bokszycki spojrzał z ukosa na młodego księcia i zamilkł, ten zaś, może dla zgłuszenia podejrzanego dowcipu, gwiznął przenikliwie.
Jurko, przebiegając raźnym krokiem wzdłuż szeregu myśliwych, napominał szeptem:
— Pany! pany! do lisich jam podchodzim. Cicho trzeba. W raz i psy puszczam.