Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   121   —

niuchaj ty, Organ, kiełbasy w torbie, bo wiatr stracisz... Dostaną ciućki jeść, ale po harapie.
Psy ugłaskane przyległy, a myśliwi siedli rzędem na kłodzie przy drodze, gwarząc cicho wobec majestatu i tajemnicy puszczy.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dobrą godzinę czekali na dwie bryczki, które przywiozły obu Budziszów, Assernhofa i Bokszyckiego. Razem z Zasławskimi sześciu myśliwych i co najmniej tyluż »ochotników«, bo z chatek podleśnych przyłączyło się jeszcze Paru, poszło teraz leśną drożyną, opuściwszy podwody. Lejtan i Matyszkiewicz prowadzili jeszcze psy na sforach.
Hieronim Budzisz szedł pierwszy za miejscowym przewodnikiem. W krótkim kubraku, przepasanym ładownicą, ze strzelbą, która przy jego postaci wydawała się ptaszyną, wyprostowany bardziej, niż zazwyczaj, stąpał wielkimi krokami w milczącem podnieceniu. Twarz mu promieniała grozą i radością leśną. Był w swoim żywiole.
Obok, o ile wązkość drogi pozwalała, postępowali pan Apolinary i Gotard. Wypłowiały Wąs Apolinarego stykał się prawie z białym promieniem zarostu Gotarda. Czuli do siebie skłonność i gadali bez ustanku. Chociaż milczenie było wymagane przy obchodzeniu ostępu, nikt nie śmiał im zwrócić uwagi. Zży-