Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   120   —

pasły się z bydłem na leśnych polanach. Ludzie przed laty pięćdziesięciu byli wielcy i szlachetni, zwłaszcza książęta Zasławscy. A za każdą usługę dawali jemu, Lejtanowi, dukata. Był też gotów na rozkazy młodych swych panów, jednak tylko w zakresie myśliwstwa. Popłatnem rzemiosłem stręczenia dziewczyn nie zajmował się Jurko nigdy. Zresztą Miś i Beno mieli do tego użytku innych, z wyższego towarzystwa.
Las zacieśniał się coraz około drogi, zwężały się polany i pólka; smolny zapach jodeł zapanował w powietrzu. Forpoczty polowania dotarły wreszcie do ściany puszczy, gdzie stała chata leśnika. Tu był punkt zborny.
Stary Jurko wysypał się pierwszy z wozu i klapnął chodakami o ziemię, jak kot, spadający na nogi. Za nim wysypały się psy, mocno trzymane na sforach, potem myśliwi.
Michał Zasławski, który nabrał już pedanteryi w myśliwstwie, cechującej młode pokolenie, obciągnął na sobie zgrabną angielską kurtę i rzekł, przybierając postać dowódcy:
— Zdaje się, że można palić? Wiatr od lasu.
— Możno, możno — potwierdził Jurko, nakładając nową fajkę — zaczniemy stąd daleko.
I zw rócił się do psów pieszczotliwie:
— Cicho, ciućki, cicho... Pośpieją ciućki nagonić panom lisa złodzieja, pośpieją... A nie