Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   113   —

tkał naraz szereg zagadek, politycznych i towarzyskich, a na uwieńczenie tę jedną: co porabia w tych murach ta przedziwna pani Krystyna?
Zamknął oczy i zobaczył ją żywą, stojącą za muzykiem, na tle kotary, tak szlachetną w postawie, tak wymowną w oczach...
— O czem ja ostatecznie myślę? — strofował się. — O jej kształcie. Więcej nad to, że wygląda, jak zaklęta królewna, nie wiem. To, co o niej słyszałem, że dzika, dziwaczna, miesza tylko o niej pojęcia. Są to wyrazy zadziwienia, które sprawia na ludziach normalnych... Ach! ci ludzie normalni w Rarogach! Wolę do nich nie należeć. — — Chmarowie dziwna rasa: jeden nie udał się, drugi — ojciec ojczyzny. — — —
— — — Że ona ślicznie słucha muzyki, to jeszcze nie racya, abym się zakochał w niej przez same oczy, bez słów, jak Słowacki w Szwajcaryi, jak Romeo... Właśnie dlatego przyjechałem na Litwę, właśnie dlatego mam od ojca wziąć Ziembów i założyć przędzalnię.
Otworzył okno i spojrzał w park, majaczący pod światłem księżyca, który płynął przez ciężkie chmury.
I świat był nakształt gmachu sklepionego, A niebo nakształt sklepu ruchomego, Księżyc, jak okno, którędy dzień wchodzi.