Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   112   —

(wskazał czoło) — to i Masia za mąż wyjdzie.
Fedkowicz machnął ręką i odszedł do stolika wintowego.
— Cóż to za Masia znowu, panie Gofardzie? — pytał Apolinary, trzęsąc się od śmiechu.
— A to jego taka towarzyszka, przybrana do poufności w interesach. Wynalazek stary, ale odkrycie, jak powiadają, cudowne. Czeka tylko, aż Litawor z Wilna wyjedzie, aby sobie urządzać wesołe kolacyjki. Tożby się ucieszyła, gdyby wyciągnął kopyta!
Tylko w tym kącie salonu śmiano się, gdzie perorował pan Gotard. Inne kąty powoli pustoszały.
Rokszycki uwolnił się nareszcie od pań i chyłkiem wyniósł się do swego pokoju, unikając kompanii, raczącej się jeszcze winem przy kartach, a zwłaszcza młodych Zasławskich. Choć nie czuł się wcale sennym, odnalazł z radością swój pokój samotny.
Wrażenia dwóch dni ostatnich porządkował w rozpalonej głowie i nie mógł trafić do ładu. Od przyjazdu na Litwę aż do dnia przedwczorajszego układało mu się wszystko dobrze, nawet nadspodziewanie: studya praktyczne, poznanie kraju i ludzi. Len litewski był dobry, kraj piękniejszy, ludzie godniejsi szacunku, niż mniemał. Ale tu, w Rarogach, spo-