Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   111   —

— Gdzie podziałeś, Litaworze, ten okaz mieszańca owcy z wielbłądem, który mi miałeś sprzedać?
Fedkowicz zaoponował żywo:
— Z jakim wielbłądem?! Owce nasze krzyżuję z angorską owcą-szybkobiegiem!
— Mówiłeś: z wielbłądem; dobrze pamiętam. I cieszyłem się, że będę mógł takiego mieszańca strzydz, doić, a razem wsiąść na niego wygodnie oklep i przyjeżdżać do ciebie na gawędę o twoich nowych wynalazkach.
— Nie potrzebujesz, panie Gotardzie, ulepszeń w swojej gospodarce; wszystko tam idzie, jak za króla Sasa.
— To też czekam na mieszańca owcy z wielbłądem. A jak go zobaczę, to może uwierzę w ciebie i w gusta pani Krystyny.
— Ot i dobrze tobie! — zawołał Hieronim Budzisz, trzęsąc kanapą od ogromnego śmiechu.
Ale Fedkowicz zgorzkniał na twarzy i wyprostował się, obciągając poły fraka.
— Nadto już sobie pozwalasz prześladować mnie, panie Gotardzie. Będę zmuszony...
Assernhof nie dał mu dokończyć. Rzekł, Wznosząc rękę:
— Dobrze: przysyłaj sekundantów. Ja, jako wyzwany, mam pierwszy strzał i wybór broni. Wybiorę sztucery. Jak świsnę kulką tu... —