Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   114   —

Dziwił się sam sobie Kazimierz, że od wstąpienia na litewską ziemię przypominał ciągle wiersze. Nie dlatego tylko, że były to wiersze wielkiego Litwina. Kraj sam jest poetyczny, śpiewny. W powietrzu paryskiem naprzykład jest dowcipna literatura; tak samo na Litwie, rozcieńczona w zapachu, płynąca rytmem jezior i pagórków, mieszka poezya.
Znowu tu pachnie tak dziko, a miłośnie, jak przy dojeździe wieczorem do Wiszun. A niema nawet jeziora w pobliżu, ani olszyny w parku. Widać, pachnie tak ziemia?
Park mienił się pod księżycem; to otwierał się w dal mgłami, rozłożonemi na trawnikach pośród wysokich gąszczów, to skracał swe perspektywy, czerniał i jakby postępował bliżej ku oknu zwartą masą szeleszczących cieniów. Z dalszych łąk dolatywały dwoiste chrapania derkaczów...
Chłodno było, ale tak zdrowo i rzeźwo w tych cieniach, że Kazimierz radby się w nich skąpał. Ale już i sam powiew przez otwarte okno ochładzał go, tylko nie wywiał mu z głowy jednego uporczywego obrazu: — Czy ona patrzy w ten park? Gdzie mieszka? Może blizko ode mnie?