Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   108   —

dya łkała boleścią indywidualną jednej rozdzierającej nuty, puszczali oboje przed siebie spojrzenia równoległe, idące we wspólną dal.
I tak słuchali już do końca pieśni, równi skrzydłami.
Gdy przebrzmiały ostatnie akordy, Krystyna spojrzała raz jeszcze na Kazimierza i skinęła mu głową lekko, jednak wyraźnie.
Powstał żywo i postąpił krok ku niej, ale pani Krystyna zawróciła z miejsca ku drzwiom otwartym i szybko przeszła przez sąsiedni pokój, aż znikła. Kazimierz przystanął, jak goniec, zraniony w biegu. Opamiętał się, wyprostował i niechętnym wzrokiem powiódł wkoło. Salon był pełen ludzi — takich natrętów.
— Krysiu! Krysiu! — wołała księżna za uchodzącą. — Przywitajże się przynajmniej... Waryatka!
Wiele osób zbliżyło się do młodego wirtuoza z cichem dziękowaniem. Ale on blady i nieprzytomny, ściskał z roztargnieniem podawane mu dłonie i zaraz opuścił salon.
Rokszycki chętnie uczyniłby to samo, czuł bowiem płomienie w piersi i na twarzy. Pozostał jednak aby ukryć swe wzruszenie, i starał się jak najpogodniej odpierać przytyki księżnej Zasławskiej.
— Przyciągnął pan Krysię jakimś magnetyzmem, ale trzeba ją było już przytrzymać