Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   107   —

i boleść życia mieszkają w oczach tych, w ustach rozkosznie dziecięcych. I oto stoi tu...
Spojrzał ostrożnie przez palce, żeby jej nie spłoszyć. Stała uspokojona, oparta oburącz o poręcz krzesła, z nachyloną głową, zasłuchana zupełnie.
— Oto nie przyszła do ludzi pokazać się, olśnić sobą, zbierać pochwały. Przyszła do muzyki, pięknej, jak ona; Chopin ją wziął, duch czysty i pokrewny, i zaniósł z sobą w bezcielesnym uścisku do krain, gdzie niema zgrzytów, gdzie boleść jest tonem, zlewającym się z akordami harmonijnej wszechwiedzy. Teraz Ona żyje, nie obrażona zgiełkiem fałszywym codnia, w uwielbieniu swych mar uduchowionych, w całowaniu swej rozkoszy samotnej.
Podążał za nią Kazimierz, lirycznie myśląc, wiążąc myśli i uczucia w snopy pokrewne tylko tonem, za pomocą logiki tego najpiękniejszego ze snów, którym jest muzyka.
Patrzał już bezwstydnie na twarz jej, zmienną od płynących przez nią tonów, i muzyka w jej oczach stawała się dotykalniejszą, przejmującą. Gdy się wzmagały harmonijne grzmoty, kobieta oczyma pełnemi czarnej grozy zaglądała w ciemniejącą stal oczu mężczyzny i znajdowała w nich wierne odbicie swej wewnętrznej burzy. Kiedy znowu melo-