Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Unia.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   3   —

— Pojadę nad Niemen i Wilię! — odgrażał się, gdy krnąbrne żywioły w stronnictwie zaczęły się burzyć przeciwko jego powadze.
I pewnego sierpniowego poranka — pojechał. Jakie miał plany? — nie wiedział nikt dokładnie, nawet żona jego Tekla. Niosły go z pewnością pragnienia płomienne i czyste, program zaś działania miał sobie wyrobić w ciągu akcyi, był bowiem w polityce empirykiem.
Wilno pamiętał, jak przez sen, z dwóch dawnych, krótkich w niem pobytów. Dzisiaj miasto wydało mu się równie cichem, jednak weselszem. Powiew liberalny odświeżył powietrze, ożywił twarze, rozwiązał usta, pozostawił ślad widomy choćby na szyldach sklepów, przemalowanych na dwujęzyczne. A gdy woźnica zwolnił szybkość i odkrył głowę pod łukiem Ostrejbramy, Budzisz wdzięcznie zwrócił oczy ku wielkiemu ołtarzowi Litwy:
— Chwałaż Ci, Panno Niebieska!
Uciszona ulica pielgrzymów, przez którą droga wypada każdemu gościowi do Wilna, zamyka mu usta i pochyla głowę, przejmuje odrazu uszanowaniem dla pięknego miasta. Tłumne modlitwy pokoleń rozgrzały to miejsce do atmosfery cudu, szemrzą ciągiem pozdrowieniem anielskiem, zawisły srebrnemi kroplami wotów około Wizerunku, patrzącego miłościwie na ulicę. Tylko jasny front ko-