Strona:Józef Weyssenhoff - Syn marnotrawny.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   31   —

Zaledwie kilkadziesiąt kroków oddzielało hotel od morskiego brzegu, szerokość »promenade des Anglais«. Po tej białej drodze, gładkiej jak niezmierny, płócienny chodnik, przelatywała czasami żółta, dwukołowa bidka, szybkim kłusem korsykańskiego kuca pędzona, podnosząc lekkie obłoczki białego kurzu, sprawiając śmieszny brzęk grzechotek, niby automatyczna zabawka; śmigały lub płynęły ciche bicykle, to znów samochód dudnił po szosie niepokojącym pędem. Na bidkach, samochodach, bicyklach, wszędzie postacie dokładnie wystrojone, dokładnie funkcyonujące, podobne do siebie z ogólnego pozoru, chociaż bardzo różnych typów twarzy, od czarnych południowców, do wysmukłych, jasno kolorowych Anglików. Stroje kobiet jaskrawe, wiosenne. Oprócz silnych zapachów płynących zewsząd, coś jeszcze panowało na tem wybrzeżu: śmiech. Jerzy łowił w przelocie śmiejące się głosy i rozbawione spojrzenia kobiet, zapakowanych z mężczyznami w ciasne bidki, słyszał urywki wesołych rozmów przechodniów pieszych w alei palmowej, a i gdzieś z Okien, otwartych na ten radosny poranek, i gdzieś od spokojnego morza dolatywały podniecone głosy kobiece, jak świegot ptaków, niezupełnie widzialnych wśród liści. Czuć było szał w powietrzu.
Zatrzymał się w alei dla pieszych i mimowolnie uśmiechnął się: przechodzące, nieznajome kobiety zaglądały mu w oczy śmiało, powitalnie.
— Nasz jesteś, podobasz się — mówiły te spojrzenia.
Oczy mężczyzn, gdy je na chwilę spotykał, wyrażały mniej przyjazne uczucia; owszem, widział w nich