Strona:Józef Weyssenhoff - Syn marnotrawny.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   19   —

szczane. Tylko wzrok Tereni spotkał niby błagalny, niby natchniony.
— Papo! — rzekła Terenia — jam się nigdy nie poważyła wątpić o sprawiedliwości i dobroci papy. Ale wymyśliłam, rozmawiając z ciocią, tę jazdę do Nizzy, bo sądziłam, że tak mogłoby być dobrze, i to dla wszystkich. I minie doktorowie radzą wyjazd na Południe. Może więc prosty egoizm myśl tę mi nasunął? Ale równie szczerze myślę, że potrafilibyśmy nawrócić Jerzego na dobrą drogę. Niech papa to osądzi. Ja nie mam przed nim nic ukrytego. Jeżeli podróż niepotrzebna, a ja dałam się powodować swojej przyjemności, swoim interesom, to się wstydzę, okropnie się wstydzę.
Zerwała się z krzesła, przypadła do ojca, i przyklęknąwszy, ukryła twarz na jego ramieniu.
Pan Maciej przytulił ją i pocałował w czoło. Potem kazał jej powstać, a trzymając ją za rękę, okazał się reszcie rodziny, jako żyjący przykład:
— Patrzcie! tak trzeba ze mną postępować. Prawda i zaufanie! Terenia odsłoniła mi całe swe serce, w którem są tylko godziwe pragnienia. Wolno jej zapragnąć czegoś dla siebie, skoro to i z dobrem cudzem, a przedewszystkiem rodziny, jest połączone. Otóż pochwalam wasz zamiar, moje dzieci, i pomogę wam nawet do podróży na Południe.
Zanim zaczęto dziękować, pan Maciej podniósł rękę na znak zastrzeżenia:
— Pamiętajcie o jednem: pojedziecie do krajów niebezpiecznych, gdzie rozkosz zapanowała nad obowiązkiem. Z tego odmętu trzeba wydobyć Jerzego —