Strona:Józef Weyssenhoff - Syn marnotrawny.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   14   —

— Arabskie konie nigdy nie nauczą się skakać. Podnosić je, czy nie podnosić, wszystko jedno.
Odezwał się znowu Romuald:
— Ojciec i ja, skaczemy przez te płoty bez rozpędu.
Ale nie o te drobiazgi chodziło dzisiaj całej rodzinie, zabawiającej się przejażdżką. Wszystkim stał na myśli los Jerzego. Terenia, promień Dubieńskich, starała się spędzić groźne chmury z czoła pana Macieja i w tym sensie prowadziła rozmowę w sankach z ciotką Pauliną:
— Jerzy jest poetą, ma instynkty krańcowe. Taki surowy wyrok może podziałać na niego fatalnie. Czy ciocia nie myśli?
Panna Paulina myślała rzeczywiście, ale trochę o czem innem, pochylając głowę, owiniętą w czarny włóczkowy szalik, i strzygąc ku siostrzenicy okiem z lewej skroni. Ciołka miała oczy oddalone ku skroniom tak bardzo, że rys ten rodzinny stawał się estetycznie wątpliwym. Odezwała się poufnie:
— Tereniu! Chociaż mnie o tych rzeczach nie mówią, mam posądzenia... Powiedz, moje dziecko, wszak to kobieta trzyma Jerzego?
Terenia zaostrzyła dowcipny swój uśmiech:
— Przed ciocią nic się nie ukryje.
Panna Paulina zaś pochwyciła wyznanie, przełknęła i pokiwała głową:
— To najgorzej.
— Tak, ciociu, niedobrze jest. Ale tem bardziej jestem zdania, że nie można działać gwałtownie. Chło-