Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/407

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   399   —

zwykłym blaskiem, nie utraci żadnej ze swych istotnych ozdób.
Tymczasem mieszka tu upał przemożny i niepokojący ludzi, którzy zapóźnili się w tym kraju. Na pustych szosach i ulicach, na bladych ścianach domów leży nieubłagane, białe światło. Pozamykane główne domy i hotele szerzą martwotę po krainie; zaledwie trochę mrowia ożywionego wypełza z kątów na groźne słońce: mężczyźni pod parasolami, nawet konie w słomianych na Ibach kapeluszach, podobne do starych Angielek. Nieruchome, natężone i podgniłe leżą w powietrzu wonie, budząc instynktowną, obawę chorób zakaźnych. Apetyty i żądze mrą, w tej atmosferze, pozostaje jedyna gorączka złota.
Ta jedna może się tu jeszcze żywić, bo dom gry w Montecarlo otwarty nawet podczas największych upałów lata. Czasem liczba grających jest dość znaczna, czasem topnieje do kilkudziesięciu na dzień. W wyludnionym kraju, W pustem i przeważnie zamkniętem mieście, gra tych niedobitków nie jest już wcale zabawą, tylko cyniczną funkcyą namiętności, w pocie czoła.
Gracz zrozpaczony wychodzi na puste tarasy Kasyna i patrzy ponuro na martwe, szafirowe morze. Kamienie palą mu stopy, słońce cięży na mózgu, gmachy i ogrody nienawistnie milczą wokoło. Wtedy człowiek ten popada w obłęd: