Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   183   —

z nich nie ruszył się na usługi nowego gościa. Owszem, surowa twarz marszałka wyrażała powątpiewanie, czy nowy gość ma potrzebny census, aby być tu przyjęty.
Ale teraz we drzwiach ukazała się pani Oleska w czarnym kapeluszu na jasnych włosach, różowa, ujmująca, wspaniała i przemówiła cicho do Fabiusza. Natychmiast służba rzuciła się do przybywającej, wynalazła miejsce z pomocą paru mężczyzn, którzy skwapliwie się usunęli. Poszanowanie dla nowo przybyłych wzmogło się jeszcze, gdy panowie od najpokaźniejszego stołu: Kobryński, Schwind i Dubieński, powstali, a panie uprzejmie się ukłoniły. Pani Anna, trochę zakłopotana przez zamieszanie, które sprawiła, znalazła się nareszcie przy osobnym stoliku ze swym kuzynem.
W sali, obitej fałszywemi arabskiemi makatami, z pięćdziesiąt osób, rozmieszczonych w różnych kombinacyach przy małych stołach, rozmawiało cicho, lub nic nie mówiło. Żuli i przyglądali się sobie wzajemnie. Nikt nie pozwalał sobie na wesołość, ani na zapomnienie swej godności, wystawionej na szwank i na pokaz. Trzeba było w wielkich liniach okazać zgromadzonym, a nawet służbie, że się jest nie byle kim, że się przywykło do wszelkich wysubtelnień życia i że się używa normalnie znacznych dochodów. A przecież, jedna pani miała lepsze klejnoty, druga gorsze; jednym mówiono: »Ekscelencyo«, innym tylko: