Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   182   —

— Jednem słowem: zmienił pan projekt. Do widzenia.
Ubierając się, poczuła pani Anna, że nagle Rzym zakwitł jakiemś nicejskiem, grzesznem kwieciem. Czy towarzystwo tamtejsze, które tu zjechało, czy sam tylko Dubieński przeniósł z sobą, tę atmosferę?... Nie poczuwając się jednak do żadnej winy, rada z siebie, że przyjęła Jerzego jak należało, stroiła się wesoło. Służąca, która jej pomagała, wyraziła głośno uwagę:
— Pani dzisiaj jeszcze piękniejsza niż zwykle. Prawdziwa wiosna!
Pani Anna uśmiechnęła się do lustra, do służącej i do siebie, a gdy Fabiusz zjawił się w sąsiednim saloniku, nuciła jakąś piosnkę.
— Czy wiesz, mój kochany, że połowa naszych znajomych z Nizzy przyjechała do Rzymu? Dubieński tu był przed chwilą. Obiadują właśnie w Kwirynale.
Po twarzy Fabiusza przeszedł wyrazisty skurcz, jakby szybko przełknął coś gorzkiego. Ale zaraz głowę podniósł odważnie:
— Będziemy zatem mieli zaszczyt ich spotkać.
Po kwadransie Fabiusz wchodził pierwszy do sali restauracyjnej w hotelu Kwirynału, aby rozejrzeć się, czy jest miejsce. Była to sala dostępna tylko dla bogatych, gdzie jadano »à la carte«, Ujrzał zaraz przy jednym stole Kobryńskich, lady Cosway, Schwinda i Dubieńskiego. Fabiusz widocznie nie spodobał się kelnerom, gdyż żaden