Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   184   —

»panie«; jedni byli wysmukli, drudzy nizcy i krzywi. Względne niedostatki trzeba było nagrodzić innemi zaletami; z tego powodu między nieznajomymi współbiesiadnikami zachodził stosunek cichej zawiści i grzecznej, lodowatej pogardy.
Chociaż więc ci ludzie wyglądali na ogół źle usposobieni do trawienia, wnoszono raz po raz do sali wielkie aparaty, których zawartość nie zawsze odpowiadała kosztownym futerałom; często w hermetycznym rondlu znajdował się maleńki kawałek mięsa zaprawnego historycznem nazwiskiem, to znów na suto mchem wypchanej, ozdobnej liśćmi podstawie, rumieniło się tylko kilkanaście truskawek. Zajeżdżał za to czasem srebrzysty wóz z ogromną jakąś potrawą, do której krajania, podlewania i podania przystępowało czterech urzędników, dwóch w bieli, dwóch w czerni, z kapłańskiem namaszczeniem.
Fabiusz milczał i przez to samo nie odróżniał się od innych: milczenie było główną częścią uroku tej sali.
Ale gdy już kawa, z ceremonią należną takiej kawie, zjawiła się na stole Oleskich, wszedł do sali Eustachy Słuszka i rozprężył trochę nieubłaganą etykietę. Kilka uśmiechów zabłysło na twarzach; znano go już tutaj i ceniono. Kilka słów przemówił przy stole Kobryńskich, potem z oznakami niekłamanej radości zbliżył się do Oleskich i przysiadł się do nich.
— Nie mogłem się dowiedzieć, gdzie pani