Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Syn Marnotrawny (1905).djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   96   —

wić panią Oleską margrabinie, i po kilku minutach Fabiusz i pani Anna zostali niespodziewanie wciągnięci w kadry lekkiej marynarki francuskiej.
Niebardzo wiedziano z obu stron co mówić, ale kapitan okrętu d’Anjorrant objął i na lądzie dowództwo z bezczelną swobodą, która w jego ustach mogła uchodzić za wytworność. Rzekł do Fabiusza i do pani Anny:
— Kiedy los nas połączył przy tem szczęśliwem wylądowaniu, bądźmy towarzyszami. Proponuję państwu jakąś wspólną wyprawę, mam jacht, mam balon... samochód czeka na szosie...
Fabiusz nie odpowiedział nic, spojrzał na panią Annę, ona zaś na niego, przyczem zarumieniła się znowu mocno, zakłopotana może mniej przez propozycyą, niż przez oczy wszystkich mężczyzn, poddańczo ku niej zwrócone. Panie zaczęły się nudzić i zabierać do odwrotu. Księżna Teresa zapytała słodko:
— Kochana pani jak przyjechała do Villefranche?
— Przyszliśmy piechotą.
Pani Oleska wysunęła z pod sukni zgrabny trzewik, pokryty białym kurzem. Zadzwonił śmiech jej młody, udzielający się, wstrzemięźliwy, niżby ogólna powaga jej postaci pozwoliła się spodziewać. Wszyscy na to hasło zmuszeni byli co najmniej uśmiechnąć się.
— Co za myśl! — zawołał wesoło d’Anjor-