Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   55   —

— Więc trzebaby jechać do Petersburga?
— Koniecznie.
— No... nie mogę od razu panu odpowiedzieć... musiałbym też porozumieć się z panem Karolem.
Chwilę jeszcze trwała ta rozmowa, poczem Dołęga rozstał się z księciem i poszedł szukać po zamku Andrzeja. Spotkał go w pobliżu mieszkania pani Hohensteg. Młody Zbarazki zagadnął wesoło:
— Mówiłeś już z ojcem i panem? Jakże tam?
— Niebardzo.
— A co? mówiłem ci: my śpimy twardo; nas nie łatwo rozruszać.
— Ale mój Andrzeju! Nie można przyznawać się nawet do tego.
— No... — nie głośno. — Cóż ci właściwie ojciec odpowiedział?
— Nie odmówił... weźmie to pod rozwagę i musi porozumieć się z jakimś panem Karolem. Kto to jest?
— Jakto?! nie znasz pana Karola?! Prawda... ty nas mało znasz.
— Czy to wasz blizki krewny?
— Och, nie... jakiś tam; ale to nasza wyrocznia; nie tylko nasza, to przecie ma być wielka głowa. Nie mogę tego potwierdzić osobiście, bo nigdy z nim nie gadam, ale od dzieciństwa słyszę: »pan Karol tak sądzi, pan Karol nie pozwala...«, a najczęściej: coby też pan Karol rzekł na to?«. No, jakże, nie słyszałeś nigdy o Karolu Zbązkim,