Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   54   —

księcia do consortium, liczę na jedno tylko: że książę, po zbadaniu przedmiotu, dostanie koncesyę.
— Dlaczego ja?... Skądże ja?... — pytał Janusz stropiony, trzęsąc niewyraźnie głową.
— Dlatego, że książę Zbarazki łatwiej tę koncesyę dostanie, niż kto inny.
— Przypuśćmy... ale cóż ja mam w tem osobiście?... Pan jest inżynierem, więc rozumiem; lecz ja?...
Dołęga spojrzał bystro na Zbarazkiego, ale wkrótce odwrócił oczy i mówił z mniejszem przekonaniem.
— Myślałem, że książę uznaje wartość tego projektu dla dobra ogółu.
— Zapewne, zapewme.
— Bo gdy ludzie, stojący na czele narodu, uznają jakąś pracę społeczną za potrzebną, przewodniczą tej pracy. Od tego są na czele.
— Tak, tak, zapewne... — począł kiwać głową książę Janusz i przymknął jeszcze bardziej oczy. — Niechże mi pan teraz powie, jak panu przyszła ta myśl do głowy?
— Poprostu chcę być czynny, mości książę, czynny w machinie społecznej, której od każdego coś się należy. Ale nie wysuwam się na pierwszy plan; należy to do innych, możniejszych i poważniejszych. Dlatego udałem się do księcia.
— Więc pan mi proponuje wziąć koncesyę na moje imię?
— Może z prawem ustąpienia jej komu innemu.