Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/365

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   359   —

— Pójdę... więc już tak ma być? A oczy jej poddane, niemiłosiernie pięknie, mówiły:
— Więc nie chcesz mnie?...
— Zrozumiej mnie, pani. Walczę ostatnią siłą przeciw sobie — i tobie. Zmiłuj się nademną!
Litość, pełna czaru, zakwitła na dobrych ustach dziewczęcia.
— Do widzenia więc, mój drogi, zawsze drogi! Wierzę ci... Ale tak smutno.
Jan podniósł ręce Halszki do ust, potem do skroni swych, do oczu — i rzekł:
— Dla nas obojga lepiej, abyśmy się pożegnali na długie lata.
— I to jeszcze?! — wybuchła Halszka. — Już prawie zaczynam wątpić, czy pan ma co w sercu dla mnie.
— Nowe pani obowiązki...
— Zawsze obowiązek! A zresztą nic mi nie mówi, że to źle widywać pana. Ja tego chcę i pan mi nie odmówi.
— Chyba, żeby się wszelkiego szczęścia nie wyrzec...
Błysk pociechy rozjaśnił twarz Halszki.
— Do widzenia!...
Przysunęła się, skłoniła głowę na ramię Jana, a on przytulił ją mocno do drżącego serca i przymknął oczy. Poczuł, że to ostatnia chwila jego dobrej doli na ziemi. Już minęła. Nie wolno mu nawet pić dłużej zapachu tych włosów, ani dotknąć