Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/364

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   358   —

— O tem nie mogę mieć zdania — rzekł po chwili — nie znam go dostatecznie.
— Ja wiem, pan go nie lubi.
— Nie chodzi tu o moje uczucie dla niego. Wydaje mi się uczciwym człowiekiem. Kobieca ręka może mu wskazać inny cel życia, niż samo zbieranie pieniędzy. O to chodzi. Więcej nie mogę powiedzieć.
I rzeczywiście poczuł niby fizyczny wstręt, do słów swoich własnych.
Chwilę trwało milczenie, męczące dla obojga. Wtem Halszka powstała z fotelu i zapytała z niepokojem:
— Która godzina?
— Dochodzi czwarta.
— Ach! O czwartej muszę być u Kostków, gdzie i teraz niby jestem.
— Tak, trzeba koniecznie wrócić na czwartą i nie dać nic poznać po sobie.
Halszka obejrzała się dokoła, szukając lustra w pokoju, ale, że go nie było, przyłożyła chusteczkę do oczu, i zamiast zetrzeć z nich uprzednie różowe ślady, zapłakała nowemi łzami.
— Niech widzą, niech się dowiedzą... Wszystko mi jedno!
Jana chwycił taki żal, że stał przez chwilę bez ruchu z zaciętemi ustami. Ujął potem Halszkę za ręce.
— Dziecko moje... idź już... inaczej być nie może...