Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/366

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   360   —

ustami białej, błękitniejącej skroni. Więc oderwał się od niej nagłe, z rozpaczliwą odwagą.
— Najdroższa moja... czas już...
Zapuściła na twarz gęstą woalkę i wymowne jej oczy zagasły. Janowi się wydało, że on sam, nieprzymuszoną ręką, targnął i zarzucił na przyszłe swe życie czarną zasłonę.
Ale nie rzekł już nic, odprowadził Halszkę do przedpokoju, otworzył cicho drzwi i wyjrzał, czy nikogo niem a na schodach. Pusto było. Zbiegła szybko na niższe piętro, obejrzała się jeszcze i znikła na zakręcie.
Gdy wypuścił tego rajskiego ptaka z mieszkania, Jan powrócił do pracowni i usiadł, ciężko dysząc, wycieńczony własną siłą. I pomyślał, że kochać nie znaczy: używać, ale poświęcić siebie i cierpieć dla umiłowania swego.