Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/361

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   355   —

zniewoliła Jana powstać także. Zeszli się, a ona rzekła oddając mu obie ręce:
— To jeżeli pan chce — ja zerwę moje zaręczyny...
Dodała szeptem:
— I będę twoją żoną.
Ale spojrzawszy na Jana, zdziwiła się. Błyskawica gniewu przeleciała w jej oczach, a na twarz wystąpił silny rumieniec. Jan stał sztywno, wpatrzony w ziemię, z czołem ściągniętem w podkowę, a lekkie drżenie rąk ujawniło jego wewnętrzną walkę. Więc księżniczka Zbarazka wyprostowała się, cofnęła ręce i zdławionym głosem rzekła:
— Czekam.
— Słowa, które obowiązują na zawsze, wymawiają się powoli — odpowiedział Dołęga.
Z łagodną przemocą ujął ją za ręce i posadził na fotelu, sam zaś usiadł blizko przy niej i przycisnął obie jej dłonie do swej piersi.
— Moja najukochańsza, jedyna! O większem szczęściu nie marzyłem nigdy, droższego daru nikt mi dać nie jest w stanie. Ale nie mogę przyjąć tej ofiary.
Halszka wyrwała ręce i twarz niemi zakryła. Łkanie wstrząsnęło nią i przez łzy odezwała się:
— To nie ofiara!
— Wiem, że szczera, że nieprzymuszona, ale bezwiedna ofiara — mówił Jan. — Dziecko moje! Ja o tobie jedynie myślę w tej chwili: ja nie byłbym