Przejdź do zawartości

Strona:Józef Weyssenhoff - Sprawa Dołęgi.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
—   324   —

przyjechać do Waru, niby dla mnie, odpowiedziałam: niech sobie przyjeżdża. No i stało się«.
Tu list był przerwany, może dla niepowodzeń stylowych i ciągnął się dalej drobniejszem pismem:
»Zdaje mi się, że pan mnie zna, ale może i nie dosyć. Ja tak się lubię bawić, że aż mnie nosi, a pan wtedy nie kontent ze mnie i mówi, że jest nieszczęśliwy. Pamięta pan przy fajerwerkach? Może to źle, ale kiedy patrzę na moich znajomych, widzę że wszyscy myślą o zabawie; nawet starsi szukają ciągle przyjemności, chociaż mówią inaczej. Tylko pan jeden mówi tak, że ja mu wierzę, bo pan ma coś gorącego w sercu«.
Znowu przerwa w liście.
»Żebym była mądrzejsza, mogłabym mieć innego męża. Nie jestem głupia z siebie, ale czy byłabym taka, jaką pan lubiłby długo i bardzo? Słowa pana rozumiałam sercem i było mi przyjemnie czuć, że są wyższe i lepsze odemnie, a zarazem bolało mnie, że nie mam równych z panem skrzydeł. Ja pisać nie umiem, ale pan mnie zrozumie. Zapamiętałam sobie wszystkie słowa pana, wszystkie nasze spotkania i spacery, aż do ostatniego. Pamiętam nawet jak pan wyglądał i jak patrzył«.
Rozpalona twarz Dołęgi mieniła się, pierś falowała gorączkowo. W tych prostych słowach dziewczęcych widział niby skrót i sumę całych lat wychowania, całych dni rozmyślań. Daleki już był od oburzenia.