Strona:Józef Weyssenhoff - Soból i panna.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   58   —

— A panicz nosisz medaliki... złote?
— Nie noszę żadnych, Warszulko.
Spojrzała na niego zgorszona: był więc uosobieniem grzechu, bezbożnikiem?... Przeczuł to Michał i poprawił się:
Miałem, ale zgubiłem.
— Niedobrze bez żadnego... panicz noś tymczasem mój, a w mieście dostań dwa... od biskupa... i daj mnie jeden.
— Dobrze, postaram się, Warszulko — uśmiechnął się Michał rzewnie. — A teraz do widzenia; nie trzeba się spóźnić na pociąg.
Pocałował ją w usta bez przymusu, ale i bez szału. Wiatr jesienny przez blade słońce chłodził tak tęskno i skromnie — ludzi nie było nigdzie na widoku, ale pola, nastrojone poważnie, patrzyły.
Jeszcze raz — — Michał wbiegł pod górkę, wsiadł do bryczki i odjechał.
Warszulka pozostała na miejscu, gdzie ją pożegnał Michał. Nie wbiegła nawet na górkę, aby gonić oczyma uciekającą bryczkę. Zresztą droga wpada zaraz w zaścianek Trembeliszki, potem skręca i ginie z oczu. Dziewczyna podniosła grabie, które była porzuciła przy rozmowie, i jęła niemi machinalnie powłóczyć po spylonej powierzchni drogi.
Płakać będzie dopiero później — teraz błogość ma w sercu, bo ją panicz kocha — tyle przynajmniej, ile panicz kochać može — — Zajechał do niej umyślnie na